Koronawirus rzucił mi się na mózg.




 [Zdjęcie robione w lustrze: ja i Mistrz Zen przed wyjściem z domu. Jesteśmy w ciemnych kurtkach, na twarzach mamy chusty: ja ciemnofioletową, a Mistrz - czarną. Mistrz ma czarno-niebieską czapkę, a ja fioletowy kaptur. Mistrz jest już ode mnie sporo wyższy]


Dziś nie będzie pokątnie, dziś będzie łopatologicznie! Koronawirus rzuca mi się na mózg i powoduje zmiany w myśleniu i postrzeganiu. Dziś więc nie będzie snucia opowiastek.

Chodzi za mną pewne spostrzeżenie. Odkąd zaczęła się konkretniejsza groźba epidemii w Polsce, a kontakty międzyludzkie zaczęły kojarzyć się z groźbą zakażenia, ciągle się kogoś ocenia. Powiecie, że to nic niezwykłego, bo przecież ludzie stale oceniają siebie nawzajem. Owszem, to prawda ale teraz rozpoczął się istny festiwal oceniania wszystkich możliwych podejść do pandemii oraz osób które je prezentują. A że problem dotyczy nas wszystkich – każdy i każda z nas ma jakieś własne opinie o tym co jest słuszne i zbawienne, nie sposób się zdystansować. To nie są wybory, na które można sobie nie pójść.

Najpierw obserwowałam to tylko „z zewnątrz”. Ludzie o sobie nawzajem mówili i pisali „nie dajmy się zwariować”, „nie popadajmy w paranoję” lub „nieznośna lekkość bytu”, „nieodpowiedzialni ludzie” i temu podobne (że wymienię tylko te eleganckie). Najpierw dystansowałam się od tego – nie będę zgrywać eksperta, ani jedynej rozsądnej osoby na świecie, skoro niewiele wiem. Każdy szuka jak potrafi sposobu radzenia sobie z nieznanym i nie mnie oceniać te metody. Wiem tylko, że robi się nieciekawie i będzie gorzej. Pewnie trzeba będzie wywrócić życie do góry nogami i jakoś przetrwać epidemię nie robiąc przy tym zbyt wielu głupstw.

Nie różni się to od mojej zwykłej strategii na wypadek różnych wypadków: po pierwsze nie szkodzić! „Aśka, skup się! Nie narozrabiaj, pomyśl dwa razy, nie nakręcaj się”. Tak więc postanowiłam sobie, że póki nie ma bezpośredniego zagrożenia zakażeniem, nie będę nic zmieniać.

No i niby nic nowego nie robiłam, ale jednocześnie obserwowałam zmiany w swoim sposobie patrzenia na ludzi mijanych na ulicy, w moim planowaniu wydarzeń, zakupów i rozkładaniu zadań związanych z pracą. Pojawiały się myśli typu: „dopóki jeszcze można”, „teraz to nieważne”, „nie ma sensu się spieszyć”, „może ta konferencja zostanie odwołana”, „nie ma sensu teraz się szykować, skoro nie wiadomo jakie działanie w ogóle ma sens”. Drugi typ myśli to: „mam dość tego tematu”, „jeszcze się u nas nic nie dzieje, a już media nakręcają emocje”, „handlują ludzkim lękiem”, „dajcie mi spokój!”, „biją pianę, rozdmuchują każdą pogłoskę”, „rząd kłamie, nikt nie da rady się do tego przygotować, a już na pewno nie Polska”, „robią politykę na koronawirusie”, „wszyscy gadają tylko o tym – rzygam!”.

Pojawili się ONI! Jacyś ONI, którzy coś mi robią z głową, a ja tego nie chcę. Odmawiam współpracy, ale to nic nie daje – od tego odciąć się nie da. Pojawili się ONI, których oceniłam jako zagrożenie dla mojego zdrowia psychicznego. Potem pojawili się ONI, którzy przylatują z dalekich krajów i kłamią, że nie sprowadzają zagrożenia. Następnie ONI, którzy „się nakręcają”. ONI, którzy wykupują jedzenie. Zaraz będziemy się ścigać do półek po sklepowe resztki. ONI, którzy kaszlą nie w łokieć tylko w rękę, a potem łapią się poręczy. ONI, co wykupują maseczki, a dla innych zabraknie. ONI, co windują ceny… ONI!!!

ONI to zagrożenie. Nie chcę tak myśleć o ludziach, a jednak ONI siedzą już w mojej głowie. Na mnie też można tak patrzeć kiedy robię zakupy i biorę dwie ostatnie paczki soczewicy. Może ktoś właśnie chciał po nią sięgnąć, już wyciągał rękę, a ja wzięłam pierwsza?
Jestem ONA, co wzięła i już więcej nie ma. Ostatnia soczewica w całym markecie! Chamstwo tak zabrać jakby nic. A ludzie będą głodować. Nie będzie ich stać na takie zakupy jak ja tu se robie. Nie będą mieli co do garnka włożyć, podczas gdy ja kupuję zapas tofu i przypraw. Tofu?! Księżniczka jakaś! A ludzie we Włoszech umierają! A ci na śmieciówkach nie zarobią teraz nic, zostaną bez środków do życia. A ja myślę czy mi wystarczy kawy do końca świata! Pójdę sobie do domu, do męża i dzieci, zamkniemy się i będzie nam ciepło, będziemy się tulić, będziemy jeść kaszę i soczewicę, i tofu. Będziemy razem. Będziemy myć ręce. Ciągle będziemy myli ręce. Kupię więcej mydła, będziemy bezpieczni. Będziemy mieli papier toaletowy, mydło, soczewicę i siebie nawzajem. A samotni będą samotni. I nikt ich nie przytuli!!!

Będą siedzieć w internecie, oglądać seriale, czytać książki, robić krzyżówki. Będą sprzątać mieszkania i głaskać swoje koty. A ja będę miała kołowrót z tymi dziećmi (jak one to wszystko wytrzymają???), z tą teściową, której nie kumam i mężem pracującym zdalnie. Z gotowaniem tej soczewicy, gaszeniem domowych pożarów i niemożnością wyjścia. Będziemy racjonować żywność i będzie jak na wojnie. Wreszcie zrozumiemy ile mamy. Ja i tak nic nie obejrzę ani nie przeczytam. Netflix mnie nie uratuje, ani domowa biblioteka. Przecież nocami nie będę się relaksować ani ukulturalniać. Nocami będę odsypiać stresy. Trzeba chleb piec, Mistrza czymś zająć i nie zapomnieć o nikim. A te osoby co dzieci nie mają, albo mają takie samobieżne, będą gadać co tam na netfliksiu i narzekać na nudę. Państwo co nie rozumieją jak im dobrze, że mogą odpowiadać tylko za siebie. ONI!

A ja mam męża co mnie przytuli i wymasuje, przydźwiga tony żarcia i odkazi sobie ręce zanim mnie dotknie. Zaplanuje wszystko tak, żeby niczego nam nie brakowało. Rycerz na białym koniu, w zbroi z wystarczającej-ilości-pieniędzy. Królewna się znalazła! Nie zarabia, a ma! Wszystko ma! Nawet dziecko niepełnosprawne ma luksusowe! Nie wymaga skomplikowanej rehabilitacji, ani nie jest zależne od leków i ich dostaw. Takie, co może nie zeświruje od tej nienormalnej sytuacji. Bo jest Mistrzem Zen, a nie takim co to wali głową w ściany, gryzie i bez-kija-nie-podchodź. Świat jest taki okrutny! W przemocowych rodzinach będzie teraz więcej przemocy. I nikt nie przyjdzie im z pomocą! Zdalni pracownicy społeczni? Z własnymi rodzinami jedzącymi kaszę i małymi dziećmi pod opieką? Jak? Nie będzie można nawet wyjść żeby nie zwariować!

Mili państwo opowiadają jak to czas teraz zwolnić, być blisko bliskich, pomagać sobie nawzajem i pomyśleć o tym co naprawdę ważne. No to myślę! Aż mi głowa robi się kwadratowa i ani trochę nie jestem od tego ani lepsza, ani mądrzejsza. Jestem tylko bardziej nerwowa. Pokrzykuję na Mistrza, zamiast uczyć się od niego sztuki zen. Daję mu po łapach jak na ulicy pcha je do buzi, zamiast spokojnie spirytusem odkazić i już. Ja, Pani Joanna co to opowiada o wartości relacji z dzieckiem, o godności osób niepełnosprawnych? Serio? Dziecku po łapach dawać i krzyczeć, że wirus i będziemy wszyscy chorzy, bo on ręce do buzi bierze??? To się nie godzi! Tak przecież nie można!!!
No to wreszcie siedzimy w domu, ufff… Sprawa się wyjaśniła przynajmniej. Wszyscy na kupie , cała szóstka. Z liceami online, awariami sprzętu, zdalną pracą Tomasza, Babci telewizją państwową i jej radyjem (nazwa pochodzi od stacji, którą nadaje), Mistrzem Zen i jego szkołą (w postaci zadań do wykonania). Z jego nuceniem, chichotem i ciągłym proszeniem o spacer. No i ze mną…

Jak sobie radzę w czasach pandemii?

Nie powiem, że nie jest mi miło jak ktoś pyta, ale potem nie wiem co odpowiedzieć. Dobrze? Różnie? Jakoś? To wszystko nic nie mówi. Chciałabym umieć coś powiedzieć na ten temat, choćby i samej sobie, żeby siebie w tym wszystkim zauważyć, uwzględnić i uszanować.

Na swój sposób jest mi dobrze. Mogę wstawać później, pić wolniej poranną kawę z Tomaszem, nigdzie nie jeździć, nie pilnować punktualności, nie latać codziennie z zakupami (bo te zrobiliśmy hurtowo), odciąć się od miasta, jego zgiełku, kociokwiku reklam i tłoku w autobusach. Mieszkamy w okolicy, gdzie jest sporo miejsc, w które można pójść tak, by nie spotykać ludzi, lub mijać się z nimi w rozsądnej odległości. Spacerowanie stało się niezbędnym środkiem higieny psychicznej. Dni są już dość długie i jasne, a pogoda jak na razie sprzyjająca. Robię sporo zdjęć, bo to moja metoda samoregulacji i zapewniania sobie powodów do zadowolenia.

Z drugiej strony natłok osób, informacji, interakcji i spraw zgłaszanych przez dzieci przez niemal całą dobę (tak, wiem że przesadzam) sprawia, że często jestem przeciążona. Nie mogę słuchać już nawet własnego głosu, więc zwykle mówię cichutko i uciszam innych choć nawet nie są głośno. Uciekam z kuchni gdy krząta się po niej więcej niż dwie-trzy osoby. Nauszniki zakładam wielokrotnie w ciągu dnia, a i tak ciągle słyszę czyjeś śpiewy, nucenia i jakieś rozmowy. Brzdęki i hałasy wywołują we mnie dygot, jakby co najmniej ktoś mi demolował mieszkanie (a czasem to tylko ja sama pokrywkę lub talerzyk niezręcznie odkładam). Kolejna osoba włącza czajnik w kuchni akurat gdy robię chleb, a ja mam ochotę zacząć wrzeszczeć, że dłużej nie wytrzymam, choć mam przecież te słuchawki, a czajnik to tylko czajnik.

Jeśli ONI wprowadzą całkowity zakaz wychodzenia w celach innych niż określone przez NICH, to wierzcie mi – nie zastosuję się. Inaczej nie ręczę za siebie, mogę zrobić się agresywna. Plan mam następujący – orzeczenie w teczkę, Mistrz Zen u boku i idziemy, choćby nam przyszło zapłacić grzywnę. Ja z chustką na twarzy, Mistrz też, jeśli uda się go z tym oswoić. Na razie wytrzymuje tylko na klatce schodowej.
No więc tak się mam. Ani dobrze, ani źle, ani tym bardziej normalnie 😉

Komentarze

  1. Dziękuję za ten tekst i za to, że jesteś <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ciepłe słowa. Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czego uczą mnie ONI (osoby z niepełnosprawnością intelektualną)

Dlaczego nie zrobię wszystkiego aby uzdrowić moje dziecko

Cierp-live

From zero to hero!

Życiowy tekst o umieraniu

Mistrz Zen, handpan i skoki ze spadochronem ;)

O normach

Zen w czasach pandemii

Miłość w obuwniczym