Wieczór dla dorosłych w CNK

Dłuuugi wpis o tym jak nie dać się wypalić długotrwałemu związkowi 😜 - czyli jak to wygląda u nas w praktyce oraz co to jest i jak wygląda...

WIECZÓR DLA DOROSŁYCH W CNK

[Wieczór, światło latarni, w brudnej szybie odbijamy się my - ja i mój mąż. Tomasz ubrany na ciemno, ja - w zieloną bluzę z kapturem naciągniętym na głowę i szary płaszcz, trzymam oburącz aparat fotograficzny]


Postanowiliśmy z mężem zatroszczyć się o nasze zdrowie psychiczne, konserwować więź i… takie tam. W związku z tym obiecaliśmy sobie (po raz już nie wiadomo który), że regularnie będziemy urządzać sobie wychodne. Zostawiać w domu niekompatybilny autystyczno-neurotypowy świat trójki naszych dzieci i iść sobie w świat, gdzie ludzie oddają się rozrywce, mają jakieś horyzonty, życie kulturalne i… takie tam. Najczęściej wyborem domyślnym było kino – dostępne również w porach wieczornych, kiedy możemy cieszyć się wolnością od obowiązków rodzicielskich. Wybieraliśmy film, prosiliśmy którąś z Babć o opiekę nad dziećmi, tłumaczyliśmy zmartwionym dzieciakom dlaczego to dla nas ważne i wychodziliśmy.

Czasem faktycznie docieraliśmy do kina (podczas filmu najczęściej zaczynała mnie boleć głowa, ale nie ma nic za darmo), a czasem okazywało się, że albo ja, albo oboje nie czujemy się na siłach cokolwiek oglądać (a tym bardziej dawać się wciągać w czyjeś ekscytujące życie, kiedy własnych ekscytacji ma się pod dostatkiem). Lądowaliśmy wówczas w jakiejś kawiarni i tam dogorywaliśmy w milczeniu nad jakąś herbatą lub lodami. Gdy udało nam się w miarę ochłonąć, rozmowy często schodziły na nasze wspólne zmartwienia i… takie tam. W końcu kiedyś trzeba o nich rozmawiać, prawda? Ponieważ jednak rozmawiać o nich można również w domu (taniej), nie podejmując wysiłku organizowania wieczoru i oglądania smutnych dziecięcych min (łatwiej), oraz nie zarywając nocy aż tak bardzo (zdrowiej) – po pewnym czasie temat wspólnych wyjść umarł śmiercią naturalną. Jedyne na co się zdobywaliśmy, to krótkie spacery po najbliższej okolicy gdy dzieci były już w łóżkach (oczywiście pod telefonem – nigdy nic nie wiadomo).

Po kilkumiesięcznej przerwie, zorientowawszy się, że tkwimy w jakimś mocno zamkniętym światku, powróciliśmy śmiało do idei bardziej ambitnych wyjść. Tomasz zarezerwował dla nas „Wieczór dla dorosłych w CNK” oraz opiekę dla dzieci w postaci Babci. Zawsze byłam ciekawa jak wygląda taki wieczór w Centrum Nauki Kopernik, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy żeby zorganizować nam (lub sobie) takie wyjście. Co prawda data pokrywała się z grupą wsparcia dla rodziców dzieci z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, ale… no wiecie - nie możemy być ciągle rodzicami, kiedyś chcemy być też po prostu parą i… takie tam. Często zapominam o różnych planowanych wydarzeniach i orientuję się w ostatniej chwili że „Ojej! To już dziś!”. Tym razem jednak czekałam, czując jednocześnie przewrotną satysfakcję z dokonanego wyboru.

No więc idziemy! Piechotą, ni to niespiesznie, ni to jednak energicznie, żeby nic z proponowanych atrakcji nas nie ominęło. Wchodzimy. Uderza mnie gigantyczna kolejka do szatni – a więc ci wszyscy ludzie też tu będą. Tylko czemu tak wielu! Z głośników dobiega klubowa muza (DJ miksuje na żywo), leje się piwko, stoją pufy, klimat imprezy. Wszystko dostępne – całe CNK do zwiedzania bez dzieci! Ani własne, ani cudze nigdzie nie piszczą, nie wpychają się, nie pętają pod nogami – nic tylko rzucić się na te wszystkie dobra, uczyć się, bawić i… takie tam. Tylko po co ta muzyka? Mógłby ktoś to ściszyć tak, żebym ja nie słyszała? Nie no, spoko jest – całkiem fajna, ale… jest. A ja bym wolała ciszę. No i te eksponaty… jakoś ni w ząb mnie nie interesują (choć gdy bywałam tu z dziećmi marzyłam o tym, żeby obadać wszystko na spokojnie).

Znajdujemy pracownię badań psychologicznych. Obsługuje nas dwóch studentów psychologii na UW – jeden drwalo-kształtny z rozpychaczami w uszach, drugi – młodziutki Brad Pitt, napakowany jak kurczak. Ok, siadamy przy laptopach. „Brad Pitt” idzie do mnie, tłumaczy na czym będzie polegać zadanie, odpowiada na moje pytania. Test wydaje mi się idiotyczny, ale nic to. Mam też krótko opisać siebie, co czyni mnie tą osobą którą jestem i czy moja samoocena jest wysoka. W tym momencie jest - mam przecież mimo wszystko dobry humor. Piszę, a student bacznie mi się przygląda – czy to też część badania? Na mój adres mailowy zostanie wysłany wynik. Dziękujemy, do widzenia, miłego wieczoru!

„I jak? Podobało ci się?” – pyta Tomasz. Yyyy… a co tu do podobania? Siądźmy gdzieś może… gdzie jest trochę ciszej… Do wybranego przez nas wykładu jeszcze trochę czasu, łazimy więc, a ja usiłuję wykrzesać z siebie jakieś zainteresowanie tym co wokół i… jednocześnie nie widzieć za dużo. Te światła, ta kolorystyka, te dźwięki – to zdecydowanie nie jest to czego mi potrzeba. Potrzeba mi… sali wykładowej. Jest cicha, obszerna i przytulna jednocześnie, a wielki ekran wróży coś ciekawego. Pani oceanograf już stoi gotowa i zaraz będzie opowiadać o głębinach oceanicznych - „Co o nich wiemy i dlaczego tak mało”. Jest super! Nawet nóżki krzeseł mi się podobają (zwróćcie kiedyś uwagę!).

Wykład jest treściwy, bardzo klarowny, wszystko zilustrowane na ekranie. O wielu rzeczach nie wiedziałam, więc słucham, patrzę i chłonę. Tylko niestety… zamykają mi się oczy. Walczę, ale przegrywam… Kiedy się budzę na ekranie widzę bezbarwną rybę z rodzaju grzbietorodów (znałam ją – to jedno z najbrzydszych zwierząt) - samica jest ogromna, a samiec maleńki. Pani profesor opowiada, że samiec łączy się ze skórą samicy, przyrasta do niej, staje się „samcem pasożytującym” i po pewnym czasie niejako… przestaje istnieć – zostają z niego tylko organy rozrodcze, ciągle zdolne do dostarczania materiału genetycznego swojej nosicielce. Pojedyncza samica może sobie pływać z kilkoma takimi samcami wczepionymi w skórę. Nie, to nie jest sen. Kilkunastocentymetrowe organizmy jednokomórkowe też nie są snem, kraby-giganty istnieją naprawdę, a część głębi oceanicznych już jest rozdzielona pomiędzy konsorcja wydobywcze i będzie eksploatowana przez człowieka. Nikt nie udaje, że ten świat nie jest zagrożony, więc wydzielony został również „rezerwuar bioróżnorodności”… To też nie sen. Oglądamy film z kamer ekspedycji badawczych z różnych krajów. Głębokość do 6500 m, szaro-szaro, mieszkańcy zaś szaro-biali.

Wykład się kończy, czeka nas klubowa muzyka i zimne piwo. Tomasz pije, a ja rozespałam się i teraz marznę. Herbaty! Królestwo za herbatę! Kawiarnia jest na górze (z piwem na górę wejść nie można), nawet jeśli jest tam trochę ciszej to niewiele. Piję słabą herbatę z jednorazowego kubka, siedząc przy czarnym stoliku, na klocku pomalowanym na czarno. Obserwuję pracowników CNK łapiących flow do muzyki, parę która też coś popija jednocześnie gapiąc się każde w swój smartfon i zastanawiam się dlaczego jest mi tam tak… źle. Dlaczego wcale nie podoba mi się to nowoczesne wnętrze, dlaczego przeszkadza mi ta skąd-inąd dobra muzyka? Podziwiam jak babeczki na obcasach popylają po tych przestrzeniach, ekscytują się, śmieją, ciągną swoich partnerów za rękę i… takie tam.
„Chyba już wiem dlaczego ten strop robi mi krzywdę. Jest tam cała masa szczegółów, które przyciągają uwagę, jednocześnie nie będąc godnymi uwagi – kupa jakichś odblasków od metalowych elementów, rolki… chyba wygłuszające… Ale nie ma w tym żadnego porządku, żadnej przewidywalności, którą jak już zobaczę, to mogę odciąć i więcej nie oglądać. To jest po prostu… brzydkie i męczy! Szaro-czerni też nie lubię… I to oświetlenie jakieś takie…” – tłumaczę Tomaszowi. Słucha tego cierpliwie jedząc bakalie, a ja zaczynam się zastanawiać jak to jest – być partnerem osoby, która tak marudzi. Której nie da się dogodzić – a to śpi, a to jej zimno, a to głośno, nawet architektura jej przeszkadza.

Tomasz jednak nie mówi o tym ani słowa, po prostu ze mną jest. Pokazuje mi wielką błonę wodną do robienia baniek mydlanych. Mechanizm obsługują zwiedzający z parteru, a będąc na piętrze można dmuchać. Jeśli uda się wszystko zgrać – powstaje wielka bańka mydlana. Nie, wcale nie idę dmuchać, piję sobie stygnącą herbatę i nigdzie się nie ruszę, ale Tomasz niech się bawi jeśli chce. Spoko, nawet zaczyna mnie to interesować, a to dobry znak.
W planach mamy jeszcze pracownię chemiczną. Po drodze jednak podchodzimy do kilku eksponatów. Lusterko „jak widzą cię inni” - prosta sprawa, podwójne odbicie. Wiem, widziałam siebie na filmach. Ale jednak to nie to samo, co być z tym oko w oko i bez zakłóceń. „Tomasz, ja naprawdę mam takie kanciaste ruchy? I takie szybkie? To strasznie dziwne!”. Uważałam siebie zawsze za osobę raczej rozlazłą. Nagle zaczyna mi się składać do kupy to, co mi czasem ludzie mówią o mojej energii. Pierwszy raz sama jej doświadczyłam tak bezpośrednio!

Do pracowni chemicznej trafiamy na 15 minut przed końcem imprezy. Podchodzimy do stanowiska z elektrolizą. Obsługujący je chłopak jest niesamowity – opowiada co się dzieje w tych probówkach z taka pasją i tak zrozumiale, że czuję się zafascynowana i wciągnięta w temat. Jeśli kiedyś zobaczycie w CNK gościa podobnego do Adele, walcie do niego! Uniesiony podbródek, usta, gesty dłoni, tusza i pasja – cała Adele w ciele popularyzatora wiedzy!

22:00 - koniec „Wieczoru dla dorosłych”. Pora wychodzić. Z jednej strony się cieszę, z drugiej – jeszcze bym została. Czy polecam? Tak, oczywiście! Ale osobom, które o godzinie 18:30 są jeszcze przytomne i… takie tam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czego uczą mnie ONI (osoby z niepełnosprawnością intelektualną)

Dlaczego nie zrobię wszystkiego aby uzdrowić moje dziecko

Cierp-live

From zero to hero!

Życiowy tekst o umieraniu

Mistrz Zen, handpan i skoki ze spadochronem ;)

O normach

Zen w czasach pandemii

Koronawirus rzucił mi się na mózg.

Miłość w obuwniczym