Historia pewnego prezentu
Kiedyś zdarzyło mi się grać w The Sims. Jest to gierka komputerowa
polegająca na tym, że wybierasz swojemu bohaterowi wygląd i „osobowość” (czyli natężenie
poszczególnych potrzeb). Urządzasz mu dom, dysponując określonymi na wstępie
środkami, chodzisz nim do pracy, zarabiasz, kupujesz, odpoczywasz, uczysz się
lub nie, awansujesz lub nie, optymalizujesz domek aby łatwiej było zaspokajać
potrzeby bohatera. Spotykasz go z innymi Simami, wchodzisz w związki itd.
Ponieważ moja bohaterka za bardzo przypominała mi mnie i moje własne
nieogarnianie codzienności – grę dość szybko porzuciłam, choć nie bez pewnego
rozbawienia. Zapamiętałam z niej, że im wyższy standard np. łóżka, tym lepiej
jego właścicielka się wysypiała, potrzebowała mniej czasu na odpoczynek, miała
więcej energii i mogła dłużej np. oddawać się rozrywkom lub nauce. Dzięki
uczeniu się magła awansować, by kupić jeszcze lepszy model, by potem więcej
czasu mieć na… To było bardzo dawno, więc i wersja gry stara, ale zapamiętałam
właśnie motyw owego łóżka…
Nie, nie skłoniło mnie to do inwestowania w meble o kosmicznym
standardzie. Sprzęt taki przyszedł do mnie jednak sam…
Dziesięć lat temu przeżywałam w swoim życiu sporą rewolucję.
W ciągu kilku miesięcy straciłam pracę, odkryłam
problemy rozwojowe najmłodszego z trójki dzieci, a następnie przeprowadziliśmy by
zaopiekować się mamą męża, która leżała cierpiąca z pośrubowanym biodrem i nie
była w stanie chodzić. Ponieważ potrzebowała stałej opieki, a jej mieszkanie
było większe od naszego – przenieśliśmy się w piątkę do niej, by pomagać na
miejscu. Trafiłam więc do nieswojego domu, by być w nim menadżerem, gospodynią,
opiekunką osoby leżącej, mamą małych dzieci, żoną, kochanką i… powinnam być też
sobą, ale jakoś dziwnie mało miałam na to czasu i przestrzeni. Przyznasz chyba,
że to niezbyt naturalna sytuacja – być tym wszystkim na gruncie absolutnie nie
swoim, a wręcz własnej „teściowej”. Gdyby wyobrazić sobie ówczesną mnie jako
Sima, to pewnie wyświetliłoby się „game over” i byłoby po zabawie. Ok –
zaspokojoną miałam potrzebę higieny i jedzenia. Paski pozostałych potrzeb
byłyby żałośnie krótkie, a nad tym wszystkim unosiłyby się duchy „Perfekcyjnej Pani
Domu”, Matki-Polki oraz „Świętej Matki Dziecka Niepełnosprawnego”, gotowej
oddać wszystko…
Nie, nie, nie! Nie mogłam oddać wszystkiego by rehabilitować
i diagnozować synka, bo dzieci miałam troje, a nie jedno, do tego leżącą
„teściową” i jeszcze nie swój dom do pielęgnowania. Postanowiłam więc zachować
„równowagę”, w czym dość konkretnie pomagała mi rodzina męża – np. finansując tzw.
pomoc domową. Jednak na mojego świra i zapędzenie się wpływu już nie miała.
Obecność Pani Ewy spowodowała, że nie umiałam odpoczywać (skoro ona pracowała),
ani odpuścić sobie tego czy owego (bo przecież mam pomoc, więc musi być
wszystko na tip-top) oraz we „własnym domu” czułam się obserwowana przez obcą
osobę. Dodatkowym świadkiem moich starań była dotychczasowa pani tego gospodarstwa,
czyli mama Tomasza, która na dodatek cierpiała z powodu bólu, wymagała pomocy w
wielu czynnościach oraz potrzebowała elementarnego ludzkiego wsparcia i
zainteresowania.
Po kilku miesiącach nabawiłam się potężnych migren i czułam
się jak ogryzek – taki wysychający i ciemniejący, który kiedyś był jabłuszkiem,
ale już dawno przestał. Mąż był bezradny. Aby mi pomóc, przynosił przez pewien
czas z pracy obiady żebym nie musiała gotować, ale jak zmieniła się firma
kateringowa, taka opcja znikła. Dwoiłam się więc i troiłam, aby i kulinarnie
sprostać potrzebom licznej a zróżnicowanej rodziny oraz zasłużyć na
przychylność „teściowej”.
Gdy nadeszły Święta Bożego Narodzenia oczywiście stanęłam na
wysokości zadania. Przygotowałam dom i stół „jak trzeba” oraz byłam gotowa
przyjąć licznych gości, bo skoro mama Tomasza nie mogła się nigdzie ruszyć, to jej
krewni mogli chcieć ruszyć do niej. Łatwo się chyba domyślić w jakim stanie
zasiadałam do Wigilii. Pod choinką czekało na mnie jednak coś absolutnie
czarodziejskiego – wełniany hamak (utkany przez Indian Otavalo z Ekwadoru) w
bajeczne kolorowe pasy. Zupełnie nie było gdzie go zawiesić, jednak zamiast
grzecznie podziękować i schować prezent, rozłożyłam go na podłodze, ułożyłam
się na wznak i zamknęłam oczy – a co! I nagle poczułam się nieważka, coś mnie
unosiło. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że to Tomasz i mój brat wyrośli u końców
hamaka niczym drzewa i wytrwale lekko kołyszą. Z ogryzkowej kucharko-służącej
stałam się nagle królową życia. Kiedy o tym opowiadam nadal szklą mi się oczy,
choć minęło już dziesięć lat.
Ponieważ nie mamy domu z ogrodem, hamak zawiesiliśmy w
pokoju pełniącym funkcję salonu i naszej sypialni (na wzór mojego brata i jego
żony, którzy podarowali nam ten niezwykły prezent). Jeden koniec do ściany,
drugi do sufitu i w naszym pokoju zawisł wielki kolorowy kokon, w którym można
było szczelnie się schować, wyciągnąć wygodnie lub huśtać. Dalsza rodzina i
goście trochę się dziwili, ale szybciutko tłumaczyli sobie to dziwactwo
potrzebami sensorycznymi Mistrza, a nieliczni nawet ośmielali się testować nasz
luksusowy sprzęt.
Hamak stał się atrakcją, pomocą do integracji sensorycznej,
miejscem zabaw (np. w statek), nauki negocjacji i czekania na swoją kolej lub
po prostu miejscem relaksu. Podwieszony pod sufit za oba końce stawał się
huśtawką, sakwą do wiszenia w ukryciu albo obracania się. Zwykle gdy tylko się
kładłam, do hamaka pakowało się któreś z dzieci, dzwonił telefon, trzeba było
pilnie czegoś szukać albo komuś w czymś pomóc. Gramolenie się z niego było nie
tylko trudne, ale i wyjątkowo przykre. Z czasem wypracowaliśmy zasadę, że gdy mama
lub tata leżą na hamaku, są to święte momenty, które należy uszanować.
Dzieci rosły, więc z czasem zaczęły się po hamakowych
sznurach wspinać pod sufit by tam radośnie dyndać i demonstrować swoją zwinność
osłupiałym znajomym. W ścianach i stropie przybyły zaś kolejne kotwy, by można
było wieszać nasz mebel na więcej sposobów. Po włożeniu doń wielkiej poduchy
stawał się wygodnym stanowiskiem czytelniczym lub do odrabiania lekcji. Służył
również za sprzęt treningowy gdy Magda zaczęła uprawiać taniec na szarfach -
przynajmniej niektóre figury mogła ćwiczyć w domu.
Gdy Mistrz Zen zaczął chodzić do przedszkola, zaczęłam mieć w
domu półtorej godziny dziennie całkiem bez dzieci. Czemu tak mało? Przedszkola
specjalne zwykle nie znajdują się blisko domu, więc tak było i w naszym
przypadku. „Wolny” czas wypełniałam szczelnie czynnościami gospodarczymi (upiór
„Perfekcyjnej Pani Domu” dawał o sobie znać), by zdążyć ze wszystkim i jeszcze
mieć czas na popołudniowy spacer z dziećmi i jakieś zabawy z nimi w domu.
[Mój autoportret zrobiony z ręki. Leżę na hamaku, mam na sobie zgniłozieloną koszulkę, całe tło zdjęcia pokrywają pasy tkaniny, dominuje kolor czerwony] |
Pamiętam dzień, kiedy po zrobieniu tego co zaplanowałam, do
wyjścia po Mistrza zostały mi trzy minuty. Za mało by zająć się czymkolwiek
jeszcze, a za dużo by zignorować. Ułożyłam się więc na hamaku i chłonęłam każdą
sekundę z tych trzech minut. Pamiętam jeszcze jakie było światło w pokoju,
lekki chłód na plecach od kołysania i sprawdzanie co chwila na zegarku ile
jeszcze mam czasu dla siebie. To były wspaniałe i bogate trzy minuty –
wykorzystane i docenione do ostatniej sekundy. Gdy wstałam żeby założyć buty i
wyjść, czułam się jak po cudownej drzemce i gdybym była Simem, mój pasek
energii być może pokazywałby maks.
(Hamak ten wisi u nas nadal. Choć nadszarpnięty zębem czasu
i aktywnością użytkowników, wciąż zaprasza oferując gęste, wyjątkowe chwile,
pozwala dzieciom (już nastolatkom) się wyszaleć i wprowadza do naszego „salonu”
odrobinę przekory. Dziękujemy Święty Mikołaju!)
[Pokój oświetlony wyjątkowym, pomarańczowym światłem zza okna. Na tle otwartych drzwi balkonowych wisi hamak podwieszony do sufitu jak huśtawka] |
Komentarze
Prześlij komentarz