O pożytkach z prasowania mózgu



Gdy byłam dziewczynką bardzo lubiłam jak mama prosiła mnie o wyprasowanie chusteczek do nosa. Były takie ładne, gładkie w dotyku, często obrobione szydełkową koronką wydzierganą przez moją Babcię. Prasowałam je więc tak dokładnie, jakby od tego zależało moje życie. Po chusteczkach przyszła kolej na większe rzeczy, rosła też ich ilość. Mama dzieliła prasowanie na to dla siebie i dla mnie. Cała akcja zajmowała sporą część soboty lub niedzieli. Lubiłam to.

Jednak gdy byłam nastolatką zaczęłam inaczej patrzeć na te weekendowe rytuały mojej mamy. Wiedziałam już, że ludzie jeżdżą na działki, albo w jakieś fajne miejsca, spotykają się ze znajomymi żeby coś zwiedzać, chodzą do kina itp. Rodzice najczęściej spędzali weekendy w domu, a jakiekolwiek wizyty należały do rzadkości. Wspólnych wyjść w tym czasie już nie było. Po tygodniu wypełnionym pracą w szkole i korepetycjami, Mama prała, prasowała i reperowała ciuchy, ściereczki itp. Sprzątała i gotowała (oczywiście z moją i Taty pomocą). Tata zaś wciąż próbował sprawić żeby się wyluzowała, siadła mu na kolana, napiła się spokojnie kawy i po prostu odpoczęła – żeby była jego ukochaną M, która patrzy mu w oczy, rozmawia i śmieje się z jego dowcipów. Wytrzymywała tak kilka minut, a potem zrywała się nerwowo mówiąc, że ona nie może tak sobie siedzieć. Było w tym coś rozpaczliwego, a mi było smutno gdy na to patrzyłam.

Stwierdziłam wtedy, że nie podoba mi się to wszystko. Perfekcyjne i całkowicie według mnie zbędne prasowanie nie jest godne tego czasu, uwagi i izolacji. Zaczęłam w końcu sama prać swoje rzeczy i składać nieprasowane do szafki. Taka moja mała wolność, „dorosłość” i nieprzykładanie ręki do udręczenia Mamy. Zaczęłam częściej znikać z domu, żeby nie siedzieć w tym gospodarczym sosie. Odbębniałam swoją działkę obowiązków, piłam kawę z Rodzicami (ten zwyczaj na szczęście się uchował), gawędziliśmy sobie jeśli się dało, a potem zajmowałam się sobą. Pamiętam zdecydowanie więcej rozmów z Tatą niż z Mamą. Poruszał ze mną przeróżne tematy - relacje międzyludzkie, seks, polityka, światopogląd. Jestem chyba jedyną znaną mi osobą, o której wiem, że była sensownie edukowana seksualnie we własnym domu, od małego dziecka aż do dorosłości. Różniliśmy się z Tatą światopoglądem, toczyliśmy więc liczne dyskusje, a ja to lubiłam. Mama w tym czasie prasowała lub zajmowała się jakąś inną „zbędną” czynnością.

Z domu wyniosłam więc wizję dorosłego życia, w której praktyczny świat Mamy jest nudny, monotonny, przyziemny i trochę bezduszny, zaś intelektualne rozkminy z Tatą wynoszą mnie o poziom wyżej, nobilitują, dodają mi wartości i ważności.

Trudno się więc dziwić, że gdy zamieszkałam z mężem, ostatnie co mi przychodziło do głowy, to sobotnie prasowanie i inne tego typu „bzdety”. Sprzątaliśmy, zakupowaliśmy i gotowaliśmy początkowo wspólnie. Gdy zostaliśmy rodzicami, trzeba było jakoś dzielić czynności między siebie, żeby nie umykało nam dziecko, więc tak sobie układaliśmy zajęcia, żeby w miarę dobrze się z tym czuć. Mieliśmy względnie czysto, zdrowo, smacznie i zawsze pewien poziom bałaganu w domu – czyli idealnie. Chyba nikt by mnie nie mógł posądzić o bycie „perfekcyjną panią domu”. Tekstylia w większości pozostawały nietknięte żelazkiem (swoje koszule i spodnie do pracy Tomasz prasował sam). Nie było u nas nawet prasowania pieluch i niemowlęcych ubranek. Spędzałam dnie z dziećmi, na urlopie wychowawczym, więc gotowanie, sprzątanie i pranie wzięłam na siebie. Zajmowałam się tym w większości gdy maluchy spały, aby mieć czas dla nich kiedy były aktywne. Jak najwięcej wspólnego czasu – sto procent uwagi! Żadnych akcji w stylu – „jak dziecko śpi, ty też się kładź”. Naczynia  z całego dnia zmywaliśmy ręcznie na koniec dnia i za żadne skarby nie chciałam, żeby moje dzieci widziały mnie jako praczko-kucharko-sprzątaczkę. Gdy wróciłam do pracy, gotowałam więc późnym wieczorem, chodziłam niewyspana i hodowałam na półkach kurz. Był on znakiem mojego zdrowego podejścia do porządku. „Nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy” – takie hasło przyczepiłam sobie na lodówce i stało się moją maksymą. Absolutnie nie chciałam być nudną kobietą.

W ten sposób uczyniłam ze sprzątania czynność niemal wstydliwą. Nie uczyłam dzieci jak się wyciera kurze, rozwiesza i składa pranie i nie włączałam ich do domowych obowiązków. Naczynia kąpały się same w zmywarce, nie było więc już seansów piany, plusku wody i płynnych, uważnych ruchów rąk. Dzieci musiały sprzątać swoje zabawki i wstawiać naczynia do zlewu, ale poza tym można śmiało powiedzieć, że izolowałam je od tej „nudnej” i „przyziemnej” części życia. Ocknęłam się gdy starsi zaczęli chodzić do szkoły i okazało się, że bardzo trudno jest im opanować, a nawet zaakceptować czynności, które ja wykonywałam z zapałem jako kilkoletnia dziewczynka. Odkurzanie, mycie łazienki i podłóg spadły nagle, jako nowe wymaganie, wraz z informacją, że mama czuje się jak kucharko-sprzątaczka i od dziś oczekuje od domowników współodpowiedzialności. Czuję, że to nie było fair wobec nich, ale nie potrafiliśmy wtedy wprowadzić zmian, które uważaliśmy za konieczne w inny sposób.

Muszę przyznać, że dzieciaki przejęły się i stanęły na wysokości zadania, a mąż z zaangażowaniem objął rolę pilnowacza. Sobota stała się „dniem gospodarczym” z listą zadań, które rozdzielaliśmy wszyscy między siebie. Chodziło o to, żeby szybko mieć za sobą to zło konieczne i móc zająć się innymi sprawami. Z czasem ustaliły się preferencje – np. kto lubi myć łazienkę, a kto woli odkurzać. Prasowania jednak zdecydowanie na liście nie było - czynność wyklęta, zło niekonieczne.

Kto prowadzi dom, ten wie, że niektóre rzeczy jednak gniotą się zdecydowanie za bardzo. Nie da się tak zrobić, żeby zupełnie żelazko pożegnać. Deski do prasowania wprawdzie u nas nie ma, ale nocą lub gdy nikogo nie było w domu, rozkładałam koc na stole, siadałam i prasowałam. Zwykle wtedy dzwoniłam do kogoś lub słuchałam muzyki. Dzięki temu nie byłam „nudna”, bo przecież moje prasowanie nie powodowało izolacji. Gdy zamieszkała z nami Moja Babcia, obowiązków przybyło więc robiłam je jeszcze rzadziej i jeszcze bardziej ograniczyłam ilość rzeczy, które uznawałam za wymagające prasowania. Kolejny punkt do wolności: skoro nie ma znaczenia, czy chodzimy w ciuchach wymiętych, czy gładkich – po co się męczyć?

Przez ostatnie pół roku zebrała się spora kolekcja rzeczy, których nawet ja nie jestem w stanie zaakceptować w stanie wygniecionym. Sterta zajęła cały dół szafy i wołała do mnie, a ja w swojej wolności odpowiadałam: „innym razem, dziś wolę zrobić z moim czasem coś lepszego”.
Przyszedł jednak czas, kiedy mój umysł miał już dość rzeczy ważnych, wiekopomnych i ciekawych. Zapragnął ciszy, spokoju i wytchnienia. Nie udawało mi się regularnie praktykować medytacji, ani mindfulness.  Mój rozpędzony mózg, choć ledwo dychał, chciał nadal do czegoś pędzić. Rozumiałam już, że dobrze jest podarować sobie tyle czasu na przygotowanie obiadu, by się z tym nie spieszyć i znów zacząć cieszyć się krojeniem warzyw, dobieraniem przypraw oraz komponowaniem smaków i kolorów. Zobaczyłam też, że potrzebuję zastygać z aparatem przed dostrzeżonym gdzieś po drodze cudem i łapać te magiczne chwile, by potem wieczorem przeglądać i przypominać je sobie. Mech, piórko, roślinka, zaskakujący element garderoby gdzieś wśród betonu, odbłysk światła – Ogrody Pokątne dają mi kontakt z TU i TERAZ.

Dla zmęczonej głowy to jednak wciąż za mało. Nie jestem w stanie już czytać książek ani oglądać filmów. „Kto czyta, żyje dwa razy” – dziękuję, jedno życie mi wystarczy. „Podkręć emocje!” – nie chcę, nie potrzebuję, mam dosyć swoich. „Poruszająca historia!” – dość mam już tych poruszeń. Ciszy! Ciszy, spokoju i ciszy. A w głowie szum i dudnienie betoniarki przewalającej jakieś myśli, emocje, obrazy, wrażenia. Pociągi myślowe, które ciągle gdzieś chcą dotrzeć, osiągnąć jakiś cel. Zrozumieć, wywnioskować, opracować rozwiązanie, pomóc, zaangażować się, przewieźć kogoś w bezpieczne miejsce, zobaczyć nową perspektywę, nie tkwić w miejscu.

Tylko, że torowiska rozklekotane, trakcja o zbyt niskim napięciu, lokomotywy zaś stare i zdezelowane. „Opóźnienie pociągu może ulec zmianie. Za utrudnienia osoby oczekujące przepraszamy”. Z pomocą przychodzi żelazko. Koc na stole, krzesło, faktury i kolory materiałów, szum pary i płynne spokojne ruchy rąk. Błogosławiona nuda i spokój. Wreszcie. I żadnych rozmów. Z nikim i o niczym. Chyba uczynię z tego rytuał. Być może moja Mama w weekendy po prostu prasowała swój zmęczony umysł i potrzebowała pobyć sama ze sobą…



[Mój portret z białym żelazkiem w rękach. Elegancki ubiór w ornamenty, na szyi ciemne perły]

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czego uczą mnie ONI (osoby z niepełnosprawnością intelektualną)

Dlaczego nie zrobię wszystkiego aby uzdrowić moje dziecko

Cierp-live

From zero to hero!

Życiowy tekst o umieraniu

Mistrz Zen, handpan i skoki ze spadochronem ;)

O normach

Zen w czasach pandemii

Koronawirus rzucił mi się na mózg.

Miłość w obuwniczym