Przedawkowałam
Od samego rana czułam się jakaś przygnieciona, obolała, zmęczona, spowolniona. Nic tylko zawinąć się w koc i płakać. A przecież nic złego się nie stało… Przeciwnie, stało się dużo dobrego. Mogłabym być wzruszona, czuć radość, a nawet dumę. To by miało jakiś sens i uzasadnienie. Wiedziałam o tym, jednak żadna z tych emocji nie przebijała się przez smutek, graniczący z rozpaczą. To nie było takie „zwykłe” zmęczenie, jakie dość często mnie dopada i do którego zdążyłam się już przyzwyczaić. Tym razem działo się coś zdecydowanie gorszego.
Akceptować swoją wrażliwość i wynikające z niej ograniczenia to jedno. Wytrzymać ból z nią związany wtedy, kiedy się pojawia i trwa – to zupełnie inna sprawa. Wiem już, że taki zły stan nie będzie trwać wiecznie i że mój układ nerwowy kiedyś wróci do (względnej) równowagi. Jednak to, że nie czynię już sobie wyrzutów że jestem za słaba oraz nie dokładam sobie tym cierpienia, nie powoduje jeszcze, że staje się ono mniejsze. Ono „tylko” szybciej przechodzi, dlatego irytują mnie porady w stylu „Zaakceptuj to! Wrażliwość to twoja moc!”. Nie przesadzajmy, na świecie jest mnóstwo wrażliwych ludzi, a wszyscy oni mają moc i wszyscy bardzo mocno czują każdą emocję. To męczy i obciąża, nawet jeśli chodzi o emocje przyjemne. Nie jestem jakimś wyjątkiem, smutno mi tylko jak sobie pomyślę ile jest na świecie zbędnego cierpienia, które wynika tylko z tego, że emocje podkręcają rynek. Stajemy się dodatkowymi ofiarami nie tylko cudzych historii, dramatów, klęsk i konfliktów, ale również strategii sprzedażowych i kampanii politycznych. A przecież mamy jeszcze to realne, własne życie osobiste i rodzinne, z którym musimy sobie jakoś radzić.
Dziś jestem ofiarą… Wróć! Jestem zwycięzcą chyba… No sama już nie wiem. Duża, piękna konferencja Szkoła z Zespołem Aspergera cz.2 Fundacji Ale Klasa. Temat, który bezpośrednio dotyczy mojej rodziny – nie lekki, ale już dawno oswojony (choć niektórych jego aspektów nie umiem oswoić nadal). Fajne, wspierające środowisko, wiedza i mądrość, wszystkie wystąpienia takie że „Ah!” (nawet te ciężkie, o smutnych sprawach), świetna atmosfera, miłe słowa, znajome twarze, uściski, podziękowania. Wystąpiłam właściwie bez tremy, powiedziałam to co powiedzieć chciałam, choć dzień wcześniej moja niepewność czy w ogóle mam coś do dodania była ogromna. W nocy zamiast spać myślałam co i jak przedstawić, żeby nie było to powtórką tego, co uczestnicy mieli już okazję usłyszeć w pierwszym dniu konferencji. Podobno dałam radę. Wierzę w to, więc chyba powinnam świętować sukces!
Rok wcześniej w podobnych okolicznościach, zanim osłabłam, byłam cała naładowana pozytywnymi emocjami jeszcze przez pewien czas. Mogłam się nimi dzielić, wyrażać wdzięczność i uczestniczyć w festiwalu wzajemnego wzmacniania się by ucichnąć później, gdy fala i tak już opadała. Tym razem jest inaczej, a ja nie wiem dlaczego. Może tło życiowe i społeczne w tym momencie jest trudniejsze i dlatego mam mniej zasobów… Może.
Niezależnie od powodów – czuję się jakbym niosła jakiś niesamowicie ciężki bagaż, jakbym cała była ciężka, sztywna i obolała. Przyjaciółka podsunęła mi porównanie z maratonem.
Tak, pamiętam to! Wielomiesięczne przygotowania, lęk przed własną słabością, napięcie związane z ilością szczegółów do ogarnięcia. A potem 42 km i 197 m biegu wśród pięknych ludzi, przez niby moje miasto, ale oglądane z nowej perspektywy, z nieznanymi, serdecznymi kibicami oraz znajomymi, którzy stali na trasie właśnie dla mnie. Chwilami z muzyką, z wodą w kubeczkach i krojonymi bananami od uśmiechniętych wolontariuszy. Bajka! Przygoda! Zmęczenie… Jeszcze więcej zmęczenia… I jeszcze trochę… Meta, medal, złota peleryna na grzbiet, gratulacje i uściski, radość, satysfakcja. A potem na trzęsących się nogach do domu, opowiadanie wrażeń, odpoczynek. Następnego dnia rano ból prawie całego ciała. Każda czynność wykonywana powoli i z namaszczeniem. Nie marsz, lecz spacer z Mistrzem Zen – „Łukasz, nie uciekaj mi, bo ja nie mogę dziś szybciej iść”.
Tego dnia kiedy odbywała się tegoroczna konferencja, ulicami biegł 41. Maraton Warszawski. Ja nie biegłam. Uczestniczyłam za to w ultramaratonie intelektualno-emocjonalnym na dystansie dwa razy po dziewięć godzin plus cztery godziny ekstra (kolacja dla prelegentów), parę godzin nocnych poświęconych na układanie w głowie słów i linków pomiędzy wystąpieniami poprzedników, a tym co chcę mówić. Po długich przygotowaniach (warstwa merytoryczna) i udanym treningu (forma podobno atrakcyjna), dzięki cudownemu dopingowi znajomych i nieznajomych (brak tremy) dobiegłam do mety. I padłam. Boli. Niedługo wstanę, jak zawsze.
💖
OdpowiedzUsuń